Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Pomysły dotyczące działania Klubu

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez jon104 czwartek, 20 maja 2010, 13:23

lam3r napisał(a):A gdzie przyczepka?:-)

A od czego Kangoo Campoo :?: :lol:
Pozdrawiam - Janusz
http://www.pozadomem.eu
------------------------
Alize '03 dCi BYŁ!!!
Avatar użytkownika
jon104
Kangoomaniak
Kangoomaniak
 
Posty: 1535
Dołączył(a): czwartek, 2 października 2003, 23:00
Lokalizacja: Bielsko-Biała

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez Lucass niedziela, 30 maja 2010, 09:05

Daszek zarąbisty! 8-)
Pozdrawiam, Lucass
Obrazek
Zapraszam na http://www.wedrowki.com
Avatar użytkownika
Lucass
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
 
Posty: 10332
Dołączył(a): środa, 28 czerwca 2006, 23:00
Lokalizacja: Kraków, zasadniczo...

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez jon104 niedziela, 30 maja 2010, 22:14

Dzięki :!:
Rozwojowa wersja beta, ale już się sprawdził ;)
Pozdrawiam - Janusz
http://www.pozadomem.eu
------------------------
Alize '03 dCi BYŁ!!!
Avatar użytkownika
jon104
Kangoomaniak
Kangoomaniak
 
Posty: 1535
Dołączył(a): czwartek, 2 października 2003, 23:00
Lokalizacja: Bielsko-Biała

Zrób Kangurowi wakacje

Postprzez Lucass sobota, 3 lipca 2010, 19:59

Swój post zatytułowałem "Zrób Kangurowi wakacje", bo tym razem spał sobie w najlepsze w garażu, gdy ja narażałem się na trudy i niewygody. Ale to dobrze, bo mógłby takiej wyprawy nie przetrwać. A tego bym nie przeżył ;)

PROLOG
Propozycja podłączenia się do wyprawy padła kilka miesięcy temu ze strony Marty, mojej znajomej, z którą kilka szlaków już razem przeszliśmy. Choć prawie do końca mój udział w niej stał pod znakiem zapytania ze względu na kontuzję, której nabawiłem się w maju w Bieszczadach, zdecydowałem się jechać. Miałem ten komfort, że nie musiałem się martwić o planowanie czy transport. Plecak zapakowałem zgodnie z zasadą "weź połowę tego co absolutnie niezbędne". To pozwoliło mi mieć jako taki komfort na plecach i w bezpośrednich okolicach oraz nadzieję, że tym razem kolana nie będą mi robić brzydkich psikusów. Udało mi się zejść z wagą plecaka do ok. 17,5 kg w wersji max, czyli z przytroczonymi kijkami, 2,2l zapasem wody i ubrany w najlżejszy z możliwych sposobów. Z perspektywy powyjazdowej mogę stwierdzić, że w dziedzinie ekwipunku niczego mi nie brakowało, a jedzenia (zapas 5-cio dniowy przeznaczony wyłącznie w góry) nie wykorzystałem w całości z racji redukcji planów "górskich". Przywiozłem również 100 hrywien, których nie było gdzie wydać.
Na koniec wstępu poglądowa mapka, na której zaznaczony jest rejon w którym wędrowaliśmy
Obrazek

* * *
Moja podróż tak naprawdę rozpoczyna się w autobusie linii 501 wiozącym mnie na dworzec PKP w Krakowie. Z plecakiem na plecach, ciężkim ale znośnie, stojąc w autobusie czuję, jak moja czarna podkoszulka staje się powoli czarną mokrą podkoszulką. Na zewnątrz temperatura przekracza 30 stopni. Wewnątrz jest znacznie więcej. Ale to nie jest szczyt, o czym miałem się przekonać już niedługo.
Na dworcu melduję się, jak to zwykle ja, znacznie wcześniej niż było to konieczne. Czasu na odstanie w ogonku do kasy mam aż nadto. Wystarcza go również na poszukiwania jako tako chłodnego miejsca. Jako tako oznaczało mniej więcej tyle, że można tam oddychać nie narażając się na poparzenie dróg oddechowych. Jakieś pół godziny przed odjazdem pociągu zjawia się Marta. Paznokcie u nóg pomalowane w kolorze deep burgundy metalic zapowiadają zdecydowane nastawienie do życia i wszelkich przeciwieństw.
Marta z uśmiechem oświadcza, że właśnie ma temperaturę około 37-miu stopni i czuję się raczej kiepsko, ale nie odpuściłaby tej wyprawy za nic na świecie. Pomyślałem, że te 37 stopni to wcale nie tak dużo porównując z temperaturą otaczającego nas powietrza. A kto wie, może nawet mniej.
Po chwili kobiecy głos z dochodzący z głośników zapowiada wjazd naszego pociągu na peron "czeci". Wcześniej ten sam głos anonsował przyjazd pociągu z "Czebini". Skład elektryczny zajeżdża z łoskotem i piskiem hamulców od strony Płaszowa. Musiał stać tam dość długo w pełnym słońcu, bo po wejściu do niego czuję nagle, jak skóra na moich ramionach schnie, łuszczy się i powoli odpada, a białka oczu ścinają się na twardo. Piekarnik to najłagodniejsze określenie jakie przychodzi mi do głowy teraz, gdy piszę te słowa, a temperatura na zewnątrz sięga 20-tu stopni i jest przyjemny wiatr.
Udaje nam się znaleźć miejsca po północnej stronie wagonu, co zapowiada jako taki komfort, tzn. brak słońca wypalającego siatkówkę oczu. Siedzenia z przytulnego, twardego laminatu nie dają specjalnej wygody, ale za to nie powodują przyklejania się wszelkich możliwych części garderoby do ciała. Ruszamy mniej więcej o czasie. Ruch powietrza spowodowany otwarciem wszystkich okien daje nam nieco wytchnienia. Z lekkim opóźnieniem spowodowanym zapewne przez czynniki obiektywne docieramy do Przemyśla. Tu odbierają nas Iza i Romek, po czym wspólnie rozpoczynamy pierwszą w czasie tej wyprawy wspinaczkę na wzniesienie, na którym swój dom ma Rysiek. To u niego mamy spać tej nocy. Reszta wieczoru schodzi nam na spożywaniu wina wiśniowego domowej produkcji Ryśka, skądinąd wyśmienitego oraz wspomnieniach i opowieściach z wcześniejszych wspólnych wypraw jakie razem odbyli.
Obrazek
Wieczór, podobnie jak cały dzień jest bardzo ciepły, więc Romek decyduje się spać w ogródku. Reszta towarzystwa mniej odporna na hałas, a bardziej na upał, wybiera jednak spanie w domu. Noc jest gorąca i krótka, bo Rysiek pierwszą próbną pobudkę robi nam już około 5-tej. Wstajemy jednak nieco później i po lekkim umyciu się i zjedzeniu szybkiego śniadania idziemy w kierunku dworca, skąd odjeżdżają busy w kierunku granicy.
Dzień jest tak samo upalny, jak kilka poprzednich, a słońce i bezchmurne niebo nie dają nadziei na poprawę, czyli ochłodzenie. Po drodze odwiedzamy kantor, gdzie każdy z nas zaopatruje się w niezbędną do przeżycia sumę hrywien. Sam kupuję ich dokładnie 454 za całe 200 złotych polskich. Lekko już spoceni docieramy do celu. Busik stoi w cieniu, a kierowca cieszy się niezwykle widząc tak liczną grupę. Oczywiście jednak poczeka, aż zapełni się wszystkie 25 miejsc. Odnoszę wrażenie, że ma ochotę poczekać jeszcze na zapełnienie miejsc stojących, jednak chyba się lituje i po około 15-tu minutach oczekiwania w zaduchu ciasnego nadwozia ruszamy.
Sądząc po języku jakim się porozumiewają, większość pasażerów stanowią Ukraińcy wracający z przygranicznego handlu. Do przejścia granicznego docieramy bez problemów, polską odprawę również przechodzimy szybko i sprawnie. Przy wejściu do odprawy ukraińskiej trzeba jeszcze ładnie uśmiechnąć się do młodej pani strażniczki (mnie się udaje, nawet się odwzajemnia), wypełnić odpowiednie druczki deklarujące cel podróży i można się cieszyć ukraińskim słońcem, które zresztą świeci bardzo podobnie jak polskie - bezlitośnie.
Obrazek
Jeszcze tylko musimy ominąć kilku panów proponujących podwiezienie nas po 10 zł od łebka do Lwowa albo i nawet w same Karpaty, zmienić czas na ukraiński, tzn. godzinę późniejszy i już jesteśmy na dworcu (dumne słowo) autobusowym, z którego w kierunku Lwowa odjeżdżają marszrutki, czyli odpowiedniki naszych busów.
Siedząc w tej marszrutce podziwiam jej wystrój - niebieskie firaneczki ze złotymi czy może żółtymi frędzelkami. Styl bliski chyba bardziej dalekiemu wschodowi niż zachodowi.
Obrazek
Podziwiam również drogi, które na oko ostatni remont przechodziły w czasach Breżniewa. Na głównej, wiodącej od granicy do Lwowa, co jakiś czas napotykamy progi zwalniające. Z rozczuleniem wspominam polskie dziury. Do Lwowa jedziemy około półtorej godziny w czasie których czynię pewne obserwacje. Pasażerowie wsiadający do marszrutki płacą za przejazd kierowcy, ale w zamian nie otrzymują żadnego potwierdzenia czy biletu. Pieniądze leżą w koszyczku leżącym na masce silnika. Zastanawia mnie kwestia sposobu, w jaki kierowca rozlicza się później z tych pieniędzy, bo czegoś takiego jak kasa fiskalna w marszrutkach nie ma. Być może jest to jeden z powodów, dla których Ukraina jest jednak ciągle krajem nie tylko trochę innej kultury, ale przede wszystkim zupełnie innej gospodarki.
Marszrutka zawozi nas przed budynek dworca kolejowego we Lwowie. Budynek niezwykle okazały i piękny, choć po bliższym przyjrzeniu się, tu i ówdzie wymagający renowacji.
Obrazek
Upał zmusza nas byśmy pierwsze kroki skierowali do przydworcowego baru, gdzie część naszej grupy ordynuje piwo, a pozostała część kwas chlebowy. Kwas chlebowy to bezalkoholowy gazowany napój, słodki ale lekko cierpkawy, o ciemnobrązowym kolorze. Podawany podobnie jak piwo, na zimno z beczki, smakuje wyśmienicie i doskonale gasi pragnienie.
Po sprawdzeniu rozkładu jazdy okazuje się, że najwygodniej będzie nam jechać pociągiem który rusza ze Lwowa około 21:30 i jest na miejscu, czyli w Kołomyi około 6:30. Należy tu dodać szczegół bardzo istotny. Kołomyję od Lwowa dzieli odległość niespełna 200 km. Jak więc taką odległość pokonać w rozkładowe 9 godzin wiedzą tylko Ukraińscy kolejarze. Nam jednak taka opcja podróżowania pasuje, ponieważ daje możliwość przespania się w pociągu. O pociągach i spaniu jednak za chwilę.
Tymczasem wpadamy jeszcze na pobliski bazarek, gdzie jemy po kilka pierożków - drożdżowych racuchów podawanych na ciepło z nadzieniem, może to być młoda kapusta, ziemniaki, mięso lub np. powidła.
Obrazek
Po zakupieniu biletów i pozostawieniu bagaży w przechowalni obieramy kierunek na stare miasto, podjeżdżając kilka przystanków tramwajem. Znaczna większość ulic Lwowa jest brukowana. Bruk do specjalnie równych nie należy, stąd przejeżdżające samochody powodują tam spory hałas. Ich prędkość siłą rzeczy nie może być zbyt wysoka. Może jest to i dobre z punktu widzenia bezpieczeństwa, ale ciekaw jestem co na to zawieszenia tychże samochodów. Ulice są szerokie, a skrzyżowania obszerne. Do tego stopnia, że trzeba się czasem mocno zastanowić jak przez nie przejść.
Obrazek
Zdarza się również obserwować kierowców, którzy zatrzymują się dosłownie na środku jezdni, włączają światła awaryjne, po czym spokojnie np. rozładowują towar.
Obrazek
Przechodząc przez skrzyżowania zwykle wybieramy metodę na najkrótszą drogę, ponieważ przejść dla pieszych jest niewiele, a kierowcy i tak, podobnie jak piesi, jeżdżą w sposób mocno dowolny.
Obrazek
Stare miasto zabudowane jest bardzo ładnymi kamienicami, jednak większość z nich lata świetności ma już zdecydowanie za sobą.
Obrazek
Podwórka, w czeluściach których często znikają Romek i Iza, są mocno zniszczone, żeby nie powiedzieć zrujnowane. Podobnie klatki schodowe.
Obrazek
Na niektórych kamienicach widać polskie napisy z nazwami ulic. Wszak jeszcze niedawno to było polskie miasto. Wchodzimy również na wzgórze o wdzięcznej nazwie Wysoki Zamek, z którego prawie nic nie widać. Jest jednak trochę cienia, więc robimy sobie krótki odpoczynek. Przy okazji obserwujemy dwie młode dziewczyny i chłopaka grających w kalambury. Rysiek narzeka na upał i co chwila powtarza, że już dalej nie idzie, ale jakoś do końca nam towarzyszy. Schodząc z Wysokiego Zamku napotykamy Bank Piwa.
Obrazek
Intrygująca nazwa kryje za sobą pomieszczenie z całym rzędem pip, z których do butelek o różnej pojemności można nalać i zakupić wiele gatunków lokalnego piwa. Na szczęście jest i kwas.
Obrazek
Zaopatruję się w półtoralitrową butlę, która ratuje mnie przed wyschnięciem do wieczora. Na placu przed operą wstępujemy do baru, gdzie udaje mi się za nieproporcjonalnie duże pieniądze zjeść najgorszego w moim życiu dewolaja. Małego, suchego i paskudnego.
Obrazek
Na skwerze w okolicy opery zauważamy logo Euro 2012 wykonane z kompozycji kwiatowej.
Obrazek
Co ciekawe wygląda na to, że jest pilnowane przez ukrytego w cieniu milicjanta. Drogę powrotną na dworzec pokonujemy pieszo, a ja poświęcam się oglądaniu i fotografowaniu pojazdów komunikacji miejskiej, które na oko już dawno powinny wylądować w składnicy złomu.
Obrazek
Obrazek
Czas pozostały do odjazdu pociągu spędzamy na placu przed dworcem. Nadchodzi wieczór, słońce zaszło, temperatura nieco spadła. Gdy jednak wsiadamy do pociągu, do wagonu klasy płackartnyj otacza nas atmosfera znana raczej z amazońskiej dżungli. Wagon zakumulował chyba całe ciepło jakie wyemitowało tego dnia bezwzględne słońce.
Na marginesie należy dodać kilka słów na temat wagonu płackartnego. Jest to rodzaj wagonu sypialnego, jednak bez wydzielonych przedziałów, gdzie boksy z miejscami do leżenia są oddzielone wyłącznie przepierzeniami. Ponadto dodatkowy rząd miejsc znajduje się na przeciwległym boku wagonu, niejako w korytarzu. Środkiem przebiega trasa do kibelka.
Obrazek
Obrazek
Wagonem zawiaduje prowadnik lub prowadnica, którzy dbają o to byśmy dostali pościel (my nie dostaliśmy, bo nie wykupiliśmy tej opcji), czy zostali obudzeni przed właściwą stacją docelową. Można też u nich dostać wrzątek. Z uwagi jednak na temperaturę otoczenia powodującą samoistne wrzenie wody, nie korzystamy z tej możliwości.
Obrazek
Mnie trafia się miejsce w korytarzyku. Dopływ jako tako świeżego powietrza jest w tym miejscu jedynie w czasie gdy pociąg zwalnia, bo najbliższe otwieralne okno znajduje się po przeciwnej stronie wagonu, w boksie, w którym śpi, bądź usiłuje spać reszta naszej grupy. Jedynie Rysiowi upał zdaje się nie przeszkadzać, bo już po chwili od momentu ruszenia pociągu, z miejsca na którym leżał dobywa się ciche pochrapywanie. Wiem, że w takiej temperaturze nie będzie mi łatwo zasnąć. Przez chwilę obserwuję współpasażerów - grupę dzieciaków robiącą sobie wzajemnie psikusy i przy okazji dużo hałasu. Jednak zmęczenie po całym upalnym i męczącym dniu daje w końcu o sobie znać i mimo, że cały lepię się do leżanki w końcu zasypiam krótkim, często przerywanym snem.
Pociąg w tym czasie pędzi osiągając niekiedy zawrotną prędkość 40 km/h. Większość czasu jednak stoi na mniej lub bardziej uczęszczanych stacyjkach, bądź gdzieś wśród pól. Budząc się rano stwierdzam, że temperatura nie spadła jakoś znacznie. Ponieważ moje miejsce znajduje się na trasie do kibelka, już po chwili zaczynają obok mnie przemieszczać się pielgrzymki kierujące się do tegoż przybytku czystości. Choć czystość jest tu pojęciem czysto umownym. Kibelek jest po prostu brudny, co jednak nikomu zdaje się nie przeszkadzać. Nawet szczotka przymocowana drutem do jakiejś rury na nikim z miejscowych nie robi specjalnego wrażenia. Pomimo tego ogólnego dyskomfortu jakoś udaje mi się kilkoma kroplami wody z kranu nad umywalką zmyć z twarzy sen.
W z grubsza planowym czasie pociąg zatrzymuje się w Kołomyi. Szybko przesiadamy się do marszrutki jadącej na dworzec autobusowy, który znajduje się akurat na drugim końcu miasta. Tam dołącza do nas reszta składu osobowego wyprawy w postaci Pauliny zwanej Bubą, z uśmiechem od ucha do ucha i Janka zwanego dla niepoznaki Toperzem, choć do jego postury bardziej pasowałaby określenie Tur. Obydwoje wyekwipowani są w plecaki o wielkości, która od samego patrzenia przyprawia o ból kręgosłupa. Razem, już 7-mio osobową grupą wtłaczamy się do kolejnej marszrutki jadącej w kierunku Karpat. Tego dnia przesiadamy się jeszcze kilka razy, w przerwie robiąc przystanek na wykąpanie się w rzece. Ale na mnie największe wrażenie robi autobusik, którym jedziemy z miejscowości Usteriki.
Obrazek
Jego sylwetkę znam z radzieckich filmów z lat 70-tych. Nasz egzemplarz miał zapewne podobny rocznik produkcji. Miejscami jego konstrukcja trzymała się wyłącznie na farbie. W czasie podróży zaczyna padać, więc po chwili do wnętrza licznymi nieszczelnościami w dachu również kapie woda. Marszrutka porusza się drogą, która zawieszona jest pomiędzy skalną skarpą z jednej, a kilkumetrowym urwiskiem i rzeką poniżej z drugiej strony. Oczywiście drogą nie w polskim, lecz ukraińskim tego słowa znaczeniu. Asfalt skończył się już dawno. Tutaj nawierzchnia to kamienie i błoto, gęsto poprzetykane głębokimi dziurami. Droga jest z trudem dostępna dla samochodów osobowych, a jeżeli już, to tylko z podwyższonym domowymi metodami zawieszeniem.
Przez pierwsze kilkanaście minut jedziemy w jako takim komforcie. Nie ma zbyt wielu pasażerów. Naprzeciw nas siedzi mała, może 4-ro letnia leśna rusałka i świdruje nas niebieskimi oczami, do których świetnie pasuje kolorystycznie kusa sukieneczka.
Obrazek
Gdzieś z tyłu dwóch młodzieńców z nagimi torsami wspólnie słucha muzyki z mp3-ki. Wyglądają niczym syjamscy bracia zrośnięci wspólnymi słuchawkami. W miarę pokonywanych kilometrów przybywa i pasażerów.
Obrazek
W pewnym momencie Romek, który załapał się na miejsce bliżej kierowcy donosi nam, że ten ma zamiar wygospodarować jeszcze miejsce na 20 osób. Kpi czy o drogę pyta? Jednak to, co wydawało się niemożliwe, dzięki zaangażowaniu pewnego nie do końca trzeźwego, za to uzbrojonego w całkiem groźnie wyglądające grabie bez stylisk Ukraińca, w końcu się udaje i niesforni, nie chcący się przesunąć do tyłu pasażerowie, zostają spacyfikowani. W końcu siedzimy stłoczeni w samym tyle, zastanawiając się, jak uda nam się przecisnąć przez tłum do przednich drzwi. Na szczęście u celu naszej podróży kierowca lituje się, i sobie tylko znanym sposobem otwiera drzwi tylne, które wstępnie wykluczyliśmy jako jakąkolwiek drogę ewakuacji z racji braku klamki i wyglądu sprawiającego wrażenie ogólnego zaspawania.
Obrazek
Obrazek
Po uruchomieniu za pomocą korby wielkopojemnościowego benzynowego silnika marszrutka odjeżdża, a my zostajemy w pyle na środku drogi obok stacji benzynowej składającej się z 3-ch bardzo zdezelowanych dystrybutorów. Dalszą drogę odbywamy pieszo doliną Białego Czeremoszu. Tego dnia docieramy do wsi Bila Riczka zabudowanej huculskimi domkami, z których niemal każdy ma oszkloną i rzeźbioną werandę i jest pomalowany w kolory żółty, zielony, niebieski i biały w różnych odcieniach i konfiguracjach.
Obrazek
Znajdujemy tu maleńki sklepik, na tyłach którego, na podwórku udaje się nam rozbić obozowisko.
Obrazek
Przy okazji oczywiście uzupełniona zostaje ilość piwa w organizmach członków wyprawy. Rozmawia tu również z nami syn właścicielki posesji, na której mamy obozowisko. Wspomina lata, kiedy był w Polsce w pracy. Wieczorem po raz kolejny spotyka nas deszcz ale temperatura spada tylko nieznacznie.
Następny dzień wita nas słońcem. Po śniadaniu i zwinięciu obozowiska ruszamy dalej. Idziemy kamienistą drogą wciętą w strome zbocze doliny. W pewnej chwili, gdy zatrzymujemy się przy strumieniu aby nabrać wody, zbliżają się dwa gruzawiki do przewozu drewna.
Obrazek
Gruzawik to w miejscowej nomenklaturze ciężarówka najczęściej wyposażona w 6 napędzanych kół, nierzadko niespecjalnie ekonomicznym benzynowym silnikiem. Prym wiedzie tu marka Ził, często można spotkać Urala, rzadziej Kamaza. Z samochodów "osobowych" w dolinie Czeremoszu najczęściej spotkać można UAZa w wersji terenowej lub busa. Czasem widać małego terenowego LuAZa. W rejonach bardziej cywilizowanych, gdzie stan dróg na to pozwala, spotykamy Łady, Wołgi, i Moskwicze. Samochody marek zachodnich w Karpatach są rzadkością, ale zdarzają się.
Kierowca jednego z gruzawików zatrzymuje się i proponuje nam podwiezienie. W pierwszej chwili wydaje się to nam mało realne, bo to dłużyca do przewozu drewna, ale jakoś udaje się nam upchnąć na bardzo małej powierzchni mogącej służyć za platformę.
Obrazek
Obrazek
Jazda to lekki hardcore. Na szczęście kierowca nie jedzie zbyt szybko, zresztą na tej drodze byłoby to trudne, więc nie spadamy niczym ulęgałki i sprawnie pokonujemy kilka kilometrów dziurawej i błotnistej drogi na grzbiecie smoka nazwanego Uralem.
Smok ma 8-mio cylindrowy widlasty silnik diesla, który pali - bagatela 35l/100km Ale nam to nie przeszkadza. Ważne, że sprawnie pokonuje doły i kamienie.
Obrazek
Od czasu do czasu uchylamy się przed zwisającymi nisko gałęziami i podziwiamy w miarę możliwości częściowo zalesione, a częściowo odkryte strome zbocza doliny.
Gruzawik dowozi nas do Hołoszyny. To prawie metropolia, jak na tutejsze warunki. Są dwa sklepy! Robimy oczywiście obowiązkowy postój, tradycyjnie potrzebujący uzupełniają poziom piwa.
Obrazek
Ja płyny uzupełniam jedynie soczkiem brzoskwiniowym. Izie udaje się kupić ostatni chleb z pod lady, a mnie kilka ogórków. Ponieważ upał cały czas daje się we znaki, po wyjściu z Hołoszyny zatrzymujemy się nad rzeką, gdzie udaje się nam nieco ochłodzić i doprowadzić do stanu jako takiej używalności nasze spocone ciała i umysły.
Ponieważ jednak zajmuje nam to sporo czasu, ku rozczarowaniu Marty, mającej jeszcze nie rozkręconą do końca sprężynę w nogach, postanawiamy zostać w tym miejscu na noc.
Obrazek
Wieczorem odwiedza nas Hucuł pragnący kontaktu w wielkim światem, a może raczej mający nadzieję się z nami napić. Wdaje się w dłuższą rozmowę, zaprasza do siebie na świeży chleb i bryndzę. Ot niedaleko - 3 kilometry w dwie strony. Jakoś nikomu nie uśmiecha się wędrówka po ciemku...
Dzień znów zostaje zwieńczony opadami deszczu ale ranek wstaje słoneczny. Znów czeka nas marsz znaną nam już doliną.
Obrazek
Jest jednak trochę chłodniej, co sprawia, że marsz nie jest już tak uciążliwy. Stawka jak co dzień jest mocno rozciągnięta. Ja zwykle plasuję się gdzieś w czołówce. Z lekką niepewnością, ale i nadzieją w żołądkach dochodzimy do domu wczorajszego Hucuła. A jakże, starsza kobieta kręcąca się po obejściu twierdzi, że poszedł do pracy. Dziwne, nam mówił, że będzie miał wolne... Tak czy inaczej pozostaje nam obejść się smakiem. Idąc dalej doliną mijamy niegdysiejszą zaporę, tzw. klauzę. Służyła ona do spiętrzania wody, a w czasie jej spuszczania spławiano tą drogą drewno w niższe części doliny. Trafia nam się kolejny gruzawik, który tym razem znacznie już ostrzej jadąc, kilkakrotnie przekraczając w bród rzekę, lub jadąc jej korytem, dowozi nas do Niżnego Jałowca.
Obrazek
Z pewną ulgą schodzę po skończonej jeździe na ląd. Jest sklep, jest więc i kolejny postój. Dłuższy postój. Tym razem ja mam więcej szczęścia i to mnie udaje się kupić chleb. Chleba z pod dziury w sklepowym dachu, z 8o% zawartością wody, zakupionego tu przez Bubę nie liczę, bo mimo prób wysuszenia nie nadawał się do użytku. Mój jest świeży, lub przynajmniej tak smakuje. I jest naprawdę bardzo smaczny. Tym bardziej, że dobrego chleba od kilku dni w ustach nie miałem. Ekipa ponownie uzupełnia poziom płynów ustrojowych.
Obrazek
Przy okazji, a niejako z przymusu - piwo wszak moczopędne jest - odwiedzają tutejszy kibelek podziwiając okazałych przedstawicieli pierwotnej fauny, którzy w nim urzędują.
Obrazek
Dalsze kroki kierujemy do położonego powyżej wsi rezerwatu, w którym znajduje się jeziorko Górskie Oko. Prawdopodobnie osuwiskowe, podobnie jak Jeziorka Duszatyńskie w polskich Bieszczadach. Przyłącza się do nas trzech miejscowych, Wołodia, Pietia i Sasza.
Obrazek
Choć tak naprawdę nie są wcale miejscowi, bo tylko pracują tutaj w lesie. Tak czy inaczej podają się za strażników rezerwatu i zobowiązują się nas doprowadzić na miejsce, a tam strzec. Przed czym? Trudno nam dociec. Chyba przed nimi samymi. Dodać należy że wszyscy trzej uprzednio pod sklepem zatankowali sporą ilość paliwa w postaci płynów nisko zamarzających, a ich reklamówka pobrzękuje w sposób nie dający najmniejszych wątpliwości co do zawartości.
Wspinamy się stromą kamienną drogą. Na miejscu korzystam z możliwości umycia się. Woda wypływająca z jeziorka małą kaskadą jest chłodna, ale nie lodowata. Jako, że spożywanie alkoholu zostało przeze mnie wykreślone z listy dozwolonych zajęć już jakiś czas temu, pozostaje mi zwiedzanie okolic jeziorka. Robimy z Martą obchód dookoła niego odkrywając powyżej banię, czyli rosyjską (ukraińską) saunę. W okolicy jest również domek myśliwski i kilka wiat, w których, jak sądziliśmy, będzie nam dane spędzić noc. Tymczasem reszta towarzystwa na czele z Bubą i Jankiem spożywa produkty pochodzenia roślinnego wyprodukowane drogą fermentacji.
Obrazek
Chłopcy - strażnicy nieźle już wstawieni, zaczynają być lekko natarczywi w stosunku do dziewczyn, więc sytuacja robi się coraz mniej przyjemna. Prawdopodobnie Buba tego faktu już nie rejestruje zbyt dokładnie z powodu tzw. przeciążenia organizmu i wkrótce udaje się na spoczynek. Właściwie naszych stróżów nie można się pozbyć, bo twierdzą kategorycznie, że będą nas pilnować do 5-tej rano, po czym zejdą na dół do pracy, a na ich miejsce przyjdzie ktoś inny. Zapada zmrok, pijące towarzystwo bawi się przy ognisku, natomiast będąca w większości część trunkowa umiarkowanie lub nietrunkowa - w tym ja, układa się w jednej z wiat nad samym brzegiem jeziorka z zamiarem zaśnięcia. W tej samej, w której od pewnego czasu wypoczywa Buba. Oczywiście nasi strażnicy protestują, twierdząc, że tam spać nie wolno i proponują miejsce przy ognisku. My jednak ignorujemy ich protesty, biorąc je za próby nakłonienia nas do zabawy i dalszego picia. Przed północą zdumieni słyszymy dźwięk silnika i po chwili naszym oczom ukazuje się blask świateł, a za nim gruzawik. Trochę cierpniemy widząc wysiadających z niego kilku kolejnych Ukraińców, jak się później okazało mniej lub bardziej nietrzeźwych. Ze zgłośnionego na maksa odtwarzacza samochodowego płynie muzyka w stylu Ukrain Disco. O spaniu nie mogło być mowy. Po chwili goście zaczynają odwiedzać naszą wiatę. Prawdopodobnie gdyby nie śpiąca Buba, zdecydowalibyśmy się już wtedy zejść do wsi. Janek sam nie będąc do końca trzeźwy, trochę zdziwiony naszą postawą proponuje nam byśmy ich zostawili. Instynkt stadny u nas okazuje się póki co silniejszy.
Jest ciemno, więc trudno poznać z kim rozmawiamy. Po kolei dowiadujemy się, że tu spać nie wolno, po czym od kogoś innego, że jednak tak. W tym czasie honory domu przy ognisku pełni już tylko Janek. Po długich rokowaniach prowadzonych z bodaj najtrzeźwiejszym Jurą ustalamy, że jednak zostaniemy w wiacie, a on zbiera całe towarzystwo, pakuje do gruzawika i zwozi na dół. Oddychamy z ulgą, ale nie na długo. Po jakiejś godzinie gruzawik powraca. Tym razem przywozi samego komandira z kolejną grupą. Nie muszę dodawać, że ich stan daleki jest od trzeźwości. Komandir znów odwołuje wcześniejsze pozwolenie na spanie w wiacie. Tym razem jednak tłumaczy dlaczego. Okazuje się, że w razie opadów strumienie zasilające jeziorko mocno przybierają, woda w jeziorku gwałtownie się podnosi i wiata może zostać zalana.
Jest druga w nocy. Jesteśmy już naprawdę zmęczeni i zdesperowani. Komandir nie budzi naszego zaufania mimo, a może tym bardziej, że wygląda zupełnie inaczej niż pozostali Ukraińcy - drwale. Jest ubrany "po miejsku" i wyraźnie drwale czują przed nim respekt, a nawet się go boją. Komandir usiłuje nas namówić, byśmy jednak zostali i spali w innym miejscu. Niełatwo jest go przekonać, że jednak zejdziemy do wsi. Najprawdopodobniej ma dobre intencje, ale cała ta sytuacja - negocjacje z kolejnymi, mniej czy bardziej pijanymi Ukraińcami, już nas do tego stopnia wyprowadza z równowagi, że chcemy jak najszybciej się od nich uwolnić i jesteśmy gotowi zrobić to za wszelką cenę. Przy blasku czołówek po ok. 20 minutach znajdujemy się znów w Niżnym Jałowcu. Powstaje problem gdzie spać. Wybór pada na jedyne dostępne i w miarę spokojne miejsce - cmentarz i szopę w której stoi kilka ławek i stół. Jest już dobrze po północy, więc wszelkie siły nieczyste oraz duchy dawno udały się na spoczynek. Tylko my tłuczemy się po nocy. W tym czasie, gdy my już śpimy Buba, której krótki odpoczynek dobrze zrobił i Janek, bawią się w najlepsze nad jeziorkiem.
Ranek wstaje pochmurny i chłodny.
Obrazek
Obrazek
Staramy się nie robiąc zbyt dużo hałasu zniknąć z cmentarza, jednak wytropiła nas kobieta, która z dezaprobatą w głosie i wyrazie twarzy pyta co tam robimy. Po krótkim tłumaczeniu znikamy z cmentarza, ale jak się potem okazało wieść się szybko roznosi i Buba z Jankiem, którzy w jakiś czas po opuszczeniu przez nas Jałowca doganiają nas na trasie, już wiedzą gdzie i jak spędziliśmy tę noc. Znów się rozdzielamy ponieważ oni po całonocnym balowaniu muszą odespać, natomiast my czyli Iza, Marta, Romek, Rysiek i ja idziemy w dalszą drogę w kierunku wsi Perkałab. Trafia się nam kolejny gruzawik. Tym razem jest to Ził z 8-mio cylindrowym benzynowym silnikiem o pojemności prawie 6 litrów. Wg danych katalogowych pali tyle, ile jedzie, czyli ok. 100 l/100 km. Ekolog!
Obrazek
Gruzawik ratuje nas przed koniecznością pokonywania rzeki brodem, ponieważ droga w kilku miejscach została przez rzekę zerwana. Podjeżdżamy kilka kilometrów po czym kierowca wysadza nas, a gruzawik skręca i znika w lesie. Tu robimy krótką przerwę po czym ruszamy dalej wzdłuż rzeki. Po chwili zaczyna padać deszcz, który z przerwami towarzyszy nam przez kilka kolejnych dni. Pierwszą gwałtowniejszą ulewę przeczekujemy przykryci pelerynami siedząc w kucki na poboczu drogi podobni do ślimaków.
Obrazek
Ponieważ ostatnią noc, mimo najszczerszych chęci, trudno byłoby nazwać przespaną, po chwili ślimaki chowają różki i zapadają w sen.
Obrazek
Gdy deszcz nieco traci na gwałtowności ruszamy dalej. Dochodzimy do wsi Perkałab, gdzie siedząc w jednej z przydrożnych wiat, czekając aż opady ustaną całkowicie obserwujemy, jak gwałtownie potrafi przybrać woda w rzece. Jej kolor zmienia się na ciemnobrązowy, a z nurtem płyną potężne konary i pnie. Prawie zmywają przerzuconą nad rzeką kładkę.
Obrazek
Tego dnia odbijamy nieco w bok od zakładanej trasy i udaje się nam jeszcze dojść do kolejnej klauzy, tym razem stosunkowo dobrze zachowanej. Do tego stopnia, że w dalszym ciągu spiętrza wodę.
Obrazek
Obrazek
Przeciwległe zbocze doliny jest bardzo strome. Widać jednak, że pomimo tego odbywała się tam intensywna wycinka drzew. Prawdopodobnie dalszej eksploatacji zapobiega chwilowo zerwany most.
Obrazek
Spotykamy strażnika, bo znajdujemy się na terenie Czywczyńsko-Hryniawskiego Parku Narodowego, ale po wypytaniu dokąd idziemy życzy nam tylko szczęśliwej drogi. Trochę zastanawia mnie idea tego parku, bo przez cały czas obserwujemy gruzawiki wywożące z niego na potęgę drewno...
Na noc rozbijamy obozowisko na małej łączce. Do snu kołysze nas szum rzeki i niestety deszcz, który pada dość intensywnie, choć z przerwami. Iza jest trochę zaniepokojona, stanem klauzy, a raczej stanem wody podniesionym w wyniku deszczu. Oczyma wyobraźni już widzi namiociki z nami w środku, unoszone wartkim nurtem wody pędzącej z rozbitej tamy. Jednak na szczęście ten czarny scenariusz nie sprawdza się. Rano pada już bez przerw. Pobudkę mamy więc nieco opóźnioną. Ma to tę dobrą stronę, że w końcu w normalnych i w miarę bezstresowych (dla prawie ;) wszystkich) warunkach mogliśmy się wyspać. Składamy się na mokro i idziemy dalej owinięci szczelnie pelerynami. We wsi Perkałab, do której musimy wrócić, spotykamy Bubę i Janka. Z powodu wysokiej wody nie udało się im poprzedniego dnia przeprawić przez rzekę. Nawet napotkani przez nich pogranicznicy rezygnują z pokonania brodu terenowym Uazem. Poczekają aż woda opadnie. Dalej idziemy już w pełnym, 7-mio osobowym składzie. Właściwie nawet więcej niż 7-mio osobowym, bo w Perkałabie przyłącza się do nas psina, która będzie nam towarzyszyć do końca naszej wyprawy. Jest bardzo przyjacielska, choć urodę psuje jej niesamowita wręcz wada zgryzu.
Obrazek
Idziemy teraz wzdłuż rzeki Sarata, której gwałtowny przybór obserwowaliśmy poprzedniego dnia. Rzekę tę będziemy musieli w jednym miejscu przejść w bród, bo most odpłynął pewnie z niegdysiejszą powodzią. Woda jest zimna i miejscami sięga po kolana. Samozaparcia wystarcza mi akurat na dotarcie na drugi brzeg. Reszta również przeprawia się bez problemu. Nawet Rysiek przechodzi sam, choć z uwagi na brak sandałów nie ma lekko. Największy podziw jednak wzbudza we mnie psina. Byłem niemal pewny, że nasze drogi tu się rozejdą i psinka pozostanie w swoich rodzinnych (albo i nie) stronach. Ona jednak bez dłuższego namysłu włazi do wody. Dokąd się da brnie na piechotę, a gdy wody jest już zbyt wiele, płynie. Prąd znosi ją kilkanaście metrów ale jest dzielna i już po chwili otrzepawszy się nieco, spogląda na nas gotowa do dalszej drogi.
Obrazek
Cały czas niebo jest mocno zachmurzone ale na szczęście już nie pada. Idziemy głównie przez las, jednak od czasu do czasu po jednej lub drugiej stronie doliny na zboczach, można dostrzec szerokie łąki.
Obrazek
Gdy dochodzimy do pierwszych zabudowań Saraty, naszym oczom ukazuje się kolejna klauza. Jest w miarę dobrze zachowana, ale wody już nie spiętrza. Spotykamy też miejscowych, z którymi chwilę rozmawiamy. Pytani o sklep potwierdzają, że w Saracie jest, ale albo sens naszego pytania i ich odpowiedzi zatracił się gdzieś "między słowami", albo do owego sklepu po prostu nie trafiamy. Koniec końców w Saracie oglądamy jedynie z zewnątrz, położoną na stoku piękną drewnianą cerkiewkę i leżący obok cmentarz,
Obrazek
Obrazek
po czym zaczynamy w końcu piąć się ku górze. Konkretnie ku górze, która na niektórych mapach zwana jest Tomnatykiem. Zaś miejscowi nazywają ją Pamirem. Mieszczą się tam pozostałości po radzieckiej wojskowej stacji radiolokacyjnej i to tę stację chcemy obejrzeć. Rzecz jasna sama stacja na żadnej mapie zaznaczona nie jest, nie mamy więc jasności w temacie jej dokładnego położenia. Ponieważ jest już popołudnie, zatrzymujemy się na wielkiej łące leżącej ponad Saratą i rozbijamy obozowisko. W miejscu tym, ku naszemu zdziwieniu, znajdujemy nawet ławkę, która najpierw zostaje wykorzystana do wspólnej fotografii, ajuż po chwili służy za wieszak do suszenia naszego dobytku.
Obrazek
Od lewej: Rysiek, Marta, Łukasz (Lucassem zwany), Buba, Roman, Iza, stoi nad nami Janek

Chmury wiszą nisko i wydaje się, że zaraz rozbijemy sobie o nie głowy. Na szczęście te najniżej wiszące zadowalają się szczytami otaczających nas w oddali drzew. Nic nie zapowiada poprawy pogody.
Obrazek
Jednak następnego dnia, gdy ruszamy w górę, słońce wydaje się przeświecać tu i ówdzie przez ołowiany sufit. Chmury podnoszą się razem z nami i robią się coraz rzadsze. Gdy po około godzinie od startu z obozowiska jako pierwszy osiągam grzbiet Tomnatyka, jest już słonecznie. Widoki zapierają dech. Pierwsze rzucają mi się w oczy olbrzymie kule osłon radarów. Są zdecydowanie bliżej, niż się spodziewaliśmy.
Obrazek
Konstatuję to z lekkim rozczarowaniem. No cóż, godzina marszu to jednak trochę mało jak na cały dzień. Wiedząc, że mimo wczesnej godziny może to być koniec trasy w dniu dzisiejszym, zaczynam już kombinować, na które z okolicznych odkrytych wzgórz można byłoby się wdrapać. I z kim. Marta wydaje się stuprocentową kandydatką. Też wygląda nie "niedochodzoną". A wdrapywać się jest po co. Bo prócz widocznych jak na dłoni przerośniętych purchawek (przez niektórych z niezrozumiałych dla mnie powodów nazywanych pieczarkami) stacji, widać poza tym naprawdę sporo. I to właściwie we wszystkich kierunkach. Póki co jednak wchodzimy na sam szczyt Tomnatyka, żeby dokładnie przyjrzeć się temu co pozostało po obecności Krasnoj Armii. Jest tu pięć białych kopuł umieszczonych na podmurówkach. W jednej - największej pozostałości po olbrzymiej antenie radaru.
Obrazek
Aktualnie urzędują tu krowy. Wygląda, że mają się tu całkiem nieźle, nie niepokojone przez nikogo. Nie zauważamy też nikogo, kto miałby się przejmować ich losem. Zresztą to tutaj wydaje się zjawiskiem normalnym. Wiele razy spotykaliśmy krowy w miejscach, gdzie w promieniu kilometrów nie było żywego ducha. Tutejsze bydełko to w większości, jak się okazuje młode byczki. Objęły bazę we władanie i czują się jak u siebie w domu.
Obrazek
Na szczęście nie robimy na nich specjalnego wrażenia, co najwyżej powodujemy lekkie zaciekawienie. Nasze bagaże są dokładnie obwąchane przez jednego z przedstawicieli. Jedna ze starszych krówek pragnie z nami zawrzeć bliższą znajomość, ale Marta z wprawą godną rasowego pastucha pokazuje jej właściwy kierunek.
Obrazek
Obrazek
Oczywiście sporo czasu zajmuje nam lokalizacja na horyzoncie znajomych połonin i szczytów. Ja mam z tym najmniejszy problem. Jestem tu po raz pierwszy i dla mnie wszystkie widoki są nowe. Słyszę jednak nazwy: Hnitessa, Połoniny Hryniawskie i Czywczyńskie, Pop Iwan, Pikuj (tutaj trochę zełgałem bo, jak słusznie zauważyła Iza, Pikuja mogłem widzieć jedynie oczyma wyobraźni - za daleko. Ale za to można było podziwiać Czywczyn, Pietros Budyjowski, Palenicę, Alpy Rodniańskie z Ineulem) i wiele, wiele innych. To po nich przez kilka ostatnich lat włóczyli się Iza, Marta, Romek i Rysiek w różnych konfiguracjach składów osobowych. Nie powiem, widoki robią i na mnie wrażenie. Tych gór jest po prostu jakoś tak... dużo? Ciągną się po sam horyzont wieloma grzbietami. A sam horyzont też nie jest dla nich granicą.

Tu wypada mi tylko odesłać czytelników na stronę http://picasaweb.google.com/11696878376 ... 0PANORAMY#, bo wklejanie panoram na forum w małej rozdzielczości mija się z celem. Zdjęcia w Picasie są w dużej rozdzielczości. Najlepiej ogląda się je po pobraniu i otwarciu w przeglądarce lub programie edycyjnym.

Korzystając z tego, że stacja położona jest na sporej wysokości nawiązujemy po raz pierwszy od kilku dni łączność ze światem. Jesteśmy bardzo blisko granicy z Rumunią, co dla nas jest o tyle korzystne, że możemy się łączyć za pośrednictwem rumuńskiego operatora po unijnych cenach tj. około 3 razy taniej, niż w przypadku operatora ukraińskiego. Buba z Jankiem znikają na dłuższy czas. Na terenie stacji i przyległości jest przecież wiele interesujących z punktu widzenia eksploratora opuszczonych obiektów. Po naradzie ustalamy, że jednak jest za wcześnie by rozbijać obóz (ufffff...) i idziemy dalej w kierunku wyznaczonym przez drogę. Po około 30-tu minutach dochodzimy do opuszczonej, jak się potem okazało w wyniku śledztwa Marty - Mołoczno-towarnoj fermy. Czyli po naszemu bacówki, tylko takiej bardziej kołchozowej, sądząc po wielkości.
Obrazek
Obrazek
Budynek mieszkalny jest dość okazały i gdy funkcjonował, można zapewne było nazwać go ładnym. Przełamujemy kolejną próbę rozbicia obozu na noc i idziemy dalej ku widocznej jak na dłoni górze Jarowyca (ok. 1560m npm). Wspinamy się trochę na przełaj, bo ścieżki niet, stromym porośniętym wysoką trawą zboczem.
http://lh5.ggpht.com/_EWfexK5OecA/TCNxPMFhDrI/AAAAAAAAAU8/qjsQ4iXAp-Q/s512/DSCN1413.JPG
Obrazek
Na szczycie padamy wszyscy łącznie z psiną, która w dalszym ciągu idzie z nami. Widoki ze szczytu rekompensują w pełni poniesiony trud. Widać doskonale stację, którą co dopiero opuściliśmy i w tle za nią wielopłaszczyznową panoramę kolejnych górskich grzbietów.
Obrazek
Obrazek
Na szczycie Jarowycy znajduje się metalowy krzyż oraz tablica pamiątkowa. Jaką okoliczność ma upamiętniać jednak nie udaje nam się dociec, a Rysiek pełen jest najgorszych przeczuć. Niestety nie dane nam jest długo napawać się widokami bo niebo, do tej pory przychylne, robi się znów jakieś niższe i zaczyna groźnie pomrukiwać. Widmo burzy w sąsiedztwie doskonałego ściągacza piorunów, jakim niewątpliwie jest krzyż, szybko zrzuca nas ze szczytu. Schodzimy do podnóża góry i tam rozbijamy kolejne obozowisko. Tym razem, z uwagi na warunki terenowe, jesteśmy rozciągnięci na dłuższym niż zazwyczaj odcinku. Po prostu trudno znaleźć kawałek jako tako prostego i równego podłoża. Udaje mi się rozbić namiot już przy akompaniamencie pierwszych kropel deszczu uderzających o tropik. Na szczęście deszcz nie jest ani zbyt intensywny ani długotrwały. Do wieczora pada jeszcze kilka razy, ale za każdym razem jest to niegroźny deszczyk. Korzystając z tego, że mój namiot jest nieco oddalony od pozostałych, pod osłoną młodych świerczków robię sobie kąpiel używając do tego 1 litra wody. Da się! Naprawdę. Wieczorem z perspektywy mojego obozowiska po zachodzie słońca obserwować można piękne wieczorne niebo i góry na horyzoncie.
Obrazek
Obrazek

Kolorem niebieskim zaznaczone są fragmenty dopisane po konsultacjach z innymi uczestnikami wyprawy. :)

CDN...
Pozdrawiam, Lucass
Obrazek
Zapraszam na http://www.wedrowki.com
Avatar użytkownika
Lucass
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
 
Posty: 10332
Dołączył(a): środa, 28 czerwca 2006, 23:00
Lokalizacja: Kraków, zasadniczo...

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez Lucass sobota, 3 lipca 2010, 20:56

CD

W nocy nie wiadomo skąd przyplątał się wiatr. Wieje dość mocno tak, że namiot cały czas porusza się i szeleści. Spanie w takich warunkach nie jest zbyt komfortowe. Do tego mój w miarę równy i płaski kawałek podłogi okazuje się jednak spadzisty i wyboisty co skutkuje dodatkowymi efektami. Tak czy owak po niecałkiem przespanej nocy wstał nowy dzień. Początkowo pochmurny, jednak szybko miejsce chmur zajmuje słońce. Po śniadaniu zaczynamy schodzić z powrotem do doliny. Tym razem naszym celem jest miejscowość Wyżny Jałowiec.
Po drodze, już w dolinie ale przed wejściem do cywilizacji, zatrzymujemy się nad rzeką. Tu odbywa się doprowadzanie do ładu naszego wyglądu. Romek jeszcze w trakcie schodzenia goli się wykorzystując wodę z kałuży.
Obrazek
Ponieważ poprzedniego wieczora - było nie było - kąpałem się, poprzestaję na zgrubnym umyciu głowy oraz dostępnych powłok skórnych. Z niejakim zdumieniem obserwuję, jak dziewczyny nie poprzestają na dokładnej łaźni, ale nawet golą nogi. Zdecydowanie mężczyźni są z Marsa...
Wchodząc do Wyżniego Jałowca oglądamy ładnie położoną zieloną cerkiewkę.
Obrazek

Warto przy okazji wspomnieć, ze w prawie każdej wsi znajdujemy jeśli nie cerkiew, to przynajmniej bardzo ładnie utrzymaną kapliczkę. Większość z nich pokryta jest misternie wyciętą w niemal koronkowe wzory i wytłoczoną aluminiową błyszczącą blachą
Obrazek
Obrazek
Obrazek

A domy wpisują się w huculski wzorzec architektoniczny i kolorystyczny
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Zabudowania gospodarze z zasady mają tu niższy standard.
Obrazek
Obrazek

Jest też wielka liczba domów opuszczonych i zniszczonych, czy to przez czas, czy np powódź.
Obrazek
Obrazek
Obrazek


Wróćmy na trasę.
Jałowiec okazuje się miejscowością po której jeżdżą samochody osobowe.
Obrazek
To wbrew pozorom jest jakiś wyznacznik rangi, bo pomimo, iż to nie jest metropolia, sklep jest całkiem dobrze zaopatrzony, bez porównania lepiej niż w Niżnym Jałowcu, Hołoszynie, czy nawet Usterikach, chociaż chleba tu nie mają. Jak nietrudno się domyślić robimy tu dłuższy przystanek, wszak od 3-ch dni potrzebujący nie tankowali p(al)iwa.
Obrazek
Ruszamy dalej w kierunku Szepitu. Droga z bitego kamienia zaczyna się piąć do góry. Są nawet serpentyny. Narzucam ostre tempo i po chwili reszta grupy znika mi gdzieś w pyle wznoszonym co jakiś czas przez przejeżdżające z rzadka samochody. Przez chwilę mam zabawę ścigając się z ogromnym Uralem wiozącym na dłużycy ładunek drewna.
Obrazek
Samochód jedzie na najniższym biegu i zapewne używając reduktora, więc nie mam problemu z odsadzeniem się od niego na odległość pozwalającą zapomnieć o hałasie, jaki emituje. Dogania mnie dopiero, gdy jesteśmy znacznie wyżej i teren już się wypłaszcza przed sama przełęczą. Na przełęczy lokuję się na miejscu widokowym. Właściwie cała przełęcz to jedno wielkie miejsce widokowe.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Nad górami unoszą się też niezwykle malownicze chmury. Niestety wróżą nadejście burzy. Ale wyglądają pięknie - jak gigantyczne lody śmietankowe. Podziwiam tak krajobrazy przez kilkadziesiąt minut zanim dogania mnie reszta grupy. Mają do mnie żal, że nie zaczekałem gdzieś niżej. Nie byli pewni czy nie zabłądziłem, skręcając w jakąś w boczna drogę. Czuję się winny wyłącznie tego, że żadnej innej drogi zasługującej na wejście w nią nie zauważyłem. Zresztą stosunkowo dobra (jak na ukraińskie warunki) nawierzchnia i znaczny (jak na ukraińskie warunki) ruch, nie dawały wątpliwości, że poruszam się tą jedynie słuszną. Poza tym innej drogi do Szepitu po prostu nie ma. Zaczynamy schodzić i równocześnie zaczyna się chmurzyć. Gdy dochodzimy do pierwszych zabudowań zaczyna lekko kropić. Uzbrajamy się w pokrowce i peleryny, ale te kilka kropel to było wszystko na co stać nadciągającą chmurę. Gdy wchodzimy do centrum jest już słonecznie, choć słońce zdecydowanie ma się ku zachodowi. Jedną z pierwszych rzeczy, która rzuca mi się w oczy w centrum (wielkie słowo ;-) ) Szepitu, to znak informujący o przejściu dla pieszych.
Obrazek
Ciekawe zjawisko tu, w miejscu gdzie samochód przejeżdża z częstotliwością zaćmień księżyca. Niemniej jednak znajdujemy przystanek autobusowy, rozległe skrzyżowanie i kilka sklepów. Jeszcze większe zdziwienie budzi w nas po chwili przejeżdżający ogromny TIR. Okazuje się, że przez Szepit przebiega międzynarodowa trasa do Rumunii. Oczywiście "trasa" w znaczeniu umownym. Droga jakością nie odbiega od średnich standardów karpackich, czyli jest z nawierzchni kamiennej. Niemniej jednak jakiś ruch tędy się odbywa, bo jest nawet tablica informująca o niedalekim przejściu granicznym i jest pogranicznik, który wpada sprawdzić cośmy za jedni.
Obrazek
Udaje mi się kupić chleb. Jest dokładnie taki sam jak w Niżnym Jałowcu, bardzo smaczny i to nie tylko dlatego, że pierwszy od kilku dni. Po chwili pojawia się i autobus. Po rozmowie z kierowca okazuje się, że odjeżdża on dopiero następnego dnia rano i do tego niezupełnie tam, gdzie byśmy chcieli. Jednak, jak mówi kierowca, o 5:15 będzie marszrutka do Wyżnicy, skąd powinniśmy mieć dobre połączenie w dalszą powrotną drogę.
Choć godzina wydaje się zabójcza, decydujemy się na wczesne wstanie. Póki co szukamy miejsca na nocleg. Po wsi kręcą się młodzi ludzie bacznie się nam przyglądający. Pomni dotychczasowych doświadczeń, tę noc, która ma być krótką nocą, chcemy spędzić w miarę spokojnie, nie niepokojeni przez tubylców. Dzięki emerytowanemu wojskowemu, który okazuje się być nauczycielem w tutejszej szkole, znajdujemy spokojną miejscówkę.
Okazuje się, że w tutejszej szkole ma mieć dziś miejsce uroczystość pożegnania absolwentów, stąd we wsi nastrój jest dość uroczysty. Robimy jeszcze pożegnalną kolację, psina, która cały czas jest z nami dostaje ostatnią porządną michę i idziemy spać.
Ta noc jest naprawdę krótka. Gdy budzik dzwoni o 4-tej jest jeszcze ciemno. Po omacku składam mokry do cna od rosy namiot i pakuję się. Na śniadanie będzie czas później. A może dopiero na obiad... Wsiadamy do marszrutki. Tym razem nie jest to już maszyna pamiętająca czasy Breżniewa, ale w miarę wyglądający Mercedes.
Obrazek
Biedna psina ma do końca nadzieję, gdy jednak wszyscy znikamy w jego wnętrzu zrezygnowana kładzie się na przystanku. Ze swoim charakterem da sobie radę. Widać, że to typ towarzyskiej turystki. Po chwili ruszamy, psina zostaje, a mu przez jakiś czas jedziemy wzdłuż granicy podziwiając pozostałości sistemy - pasa zaoranej ziemi i zasieków z czasów ZSRR. Słuchamy muzyki zapodawanej przez kierowcę z odtwarzacza. Oczywiście w wykonaniu miejscowych artystów. Taki tu widać lokalny patriotyzm. Droga biegnie niespiesznie, z czasem niezauważenie z kamiennej zmienia się w bardzo dziurawy asfalt, potem w mniej dziurawy i tak po nieco ponad 3-ch godzinach lądujemy w Wyżnicy.
Obrazek
Na odchodnym kierowca pyta ze śmiechem czy mamy w Polsce takie drogi. Kurtuazyjnie odpowiadam, że takie też bywają. Ale sam średnio w to wierzę. Nawet mazurskie szutry są o niebo równiejsze. Na dworcu dopada nas kobieta z ogromną torbą wypełnioną pierożkami. Jedliśmy takie już we Lwowie. Kupujemy po kilka sztuk. Ja jem z powidłami. Pyszne! To właściwie mój pierwszy dziś posiłek. Dziewczyny usiłują ustalić o której godzinie odjedzie autobus do Kołomyi. Nie jest to wcale proste, bo co innego widnieje na rozkładzie, a co innego przekazuje kobieta w kasie. W końcu okazuje się, że dziś autobusu do Kołomyi nie będzie wcale "bo nie". Będzie jednak z odległych o 4 kilometry Kut. Odległość niby niewielka, ale jest to już sąsiedni rejon administracyjny, a komunikacja międzyrejonowa lekko tu chyba kuleje. Nie pozostaje nam nic innego jak zarzucić worki na plecy. Przechodząc przez most na Czeremoszu przekraczamy magiczną granicę Obłasti Iwanofrankiwskiej.
Obrazek
W Kutach mamy czas na odpoczynek i małe co nieco. Dworzec wygląda na wymarły, choć ślady życia tu widać.
Obrazek
Po części z rozkładu, po części z rozmowy z miejscową kobietą dowiadujemy się, że niedługo będziemy mieć autobus do Kołomyi a nawet do Iwanofrankiwska. Wstępnie kupujemy bilety do Kołomyi, ale po drodze decydujemy, że jednak pojedziemy dalej. Z takiego obrotu sprawy zadowolony oczywiście jest nasz kierowca, który należność inkasuje w przyjęty tu sposób - do koszyczka. Im dalej od Karpat, tym drogi stają się szersze i równiejsze. Oczywiście jednak są to nadal drogi w stylu ukraińskim.
W Iwanofrankiwsku (przed wojną Stanisławów) lądujemy około 14-tej. Kierowca autobusu błyskawicznie organizuje nam transport do Lwowa. Oczywiście bez wcześniejszej z nami konsultacji, więc bardzo grzecznie dziękujemy. Nie mielibyśmy szans na przekroczenie granicy w dniu dzisiejszym, bo ze Lwowa nie byłoby się tam czym dostać, a koczowanie do rana gdzieś na dworcu średnio nam się uśmiecha. Postanawiamy jechać nocnym pociągiem z nadzieją, że podobnie jak było to w przeciwnym kierunku, będziemy mieli możliwość przespania się. Ku naszemu rozczarowaniu pociągi trasę z Iwanofrankiwska do Lwowa pokonują w około 3 godziny. Warto zwrócić tu uwagę, że Iwanofrankiwsk od Lwowa dzieli odległość ok. 140 km, a od Kołomyi ok. 60 km. Biorąc pod uwagę naszą wcześniejszą podróż z Lwowa wynikałoby zatem, ale to absolutnie żaden aksjomat, że odległość 60 km z Iwanofrankiwska do Kołomyi pociąg pokonuje w 6 godzin. Niezłe tempo. Jak przedszkolak na rowerze.
Wybieramy więc ruszający około 1-szej w nocy. Pozostaje nam dobrych kilka godzin do zabicia. Zostawiamy bagaże w przechowalni i idziemy zwiedzać miasto. Tymczasem niebo ciemnieje i po chwili spadają pierwsze krople deszczu. Szukamy jakiegoś schronienia, najlepiej lokalu gdzie można byłoby smacznie, tanio i we w miarę sympatycznych warunkach zjeść. Tak wysoko postawiona poprzeczka wymagań okazuje się trudna do przeskoczenia. Znajdujemy więc bar, gdzie zjadamy po porcji pierogów. Ale pierogów w polskim tego słowa znaczeniu. W barze jest też piwo, więc...
Deszcz chwilowo przestaje padać i decydujemy się na dalsze zwiedzanie. Jednak po chwili okazuje się, że to nie była do końca przemyślany krok i kolejne krople moczą nam kapelusze. W okolicy placu, który można byłoby nazwać rynkiem, znajdujemy rozłożystą i z miarę szczelną lipę, pod którą się chronimy i zastanawiamy co dalej robić. Tymczasem niedługo po wyjściu z dworca kolejowego Romek kontaktuje się telefonicznie z Demką. Demko to chłopak, którego Romek spotkał w czasie jednego z wcześniejszych pobytów w Karpatach ukraińskich. Demko mieszka w Iwanofrankiwsku razem z żoną i dziećmi. W czasie, gdy Romek z nim rozmawia Demko ma akurat gości, ale obiecuje się odezwać. Gdy po jakimś czasie Demko dzwoni, stoimy pod tą nieszczęsną lipą i zbijamy się w coraz ciaśniejszą gromadkę, bo suchy obszar kurczy się bardzo szybko. Deszcz po prostu leje. Grubymi ciepłymi kroplami. I niewiele wskazuje na to, że zamierza przestać. W tym czasie obserwujemy na ekranie znajdującym się w pobliskim ogródku piwnym mecz piłki nożnej trwających właśnie Mistrzostw Świata. Wiemy tylko, że grają niebiescy z białymi. Romek tłumaczy Demce z grubsza gdzie jesteśmy, a ten obiecuje zaraz się zjawić. Odnalezienie nas okazuje się jednak bardziej skomplikowane, ponieważ budynek obok którego się znajdujemy ma dwa wejścia na sąsiednich ścianach, ale adres na nich jest ten sam. Stąd my stoimy w okolicy jednej bramy, a Demko szuka nas przy drugiej, położonej za rogiem. W końcu jednak się udało. Demko zaprasza nas do siebie do domu. W pierwszej chwili jest nam trochę głupio zwalać się taką nie do końca umytą hałastrą, ale jedyny lokal, który Demko wskazuje jako alternatywę, okazuje się być zarezerwowany na jakąś uroczystość - prawdopodobnie podobnie jak w Szepicie bal absolwentów. Wobec takiego dictum, nie pozostaje nam nic innego jak skorzystać z zaproszenia Demki. Ponieważ samochód Demki ma standardową liczbę miejsc Marta, Iza i ja czekamy, a reszta towarzystwa jedzie z Demką. Gdy tak przechadzamy się w tę i z powrotem pod budynkiem - dwie dziewczyny i jeden facet, mam mocno dwuznaczne skojarzenia. Właściwie nawet dość jednoznaczne. Z placem Biskupim w Krakowie. Kto mieszka ten wie ;-) Na szczęście jednak pora zdecydowanie jest nie ta. Po jakimś czasie zjawia się Demko. Kilka minut jazdy i znajdujemy się na obrzeżach miasta w jednej z, jak to określił Demko, sypialni. Osiedle jakich i u nas sporo. Jednak nasze w przeciągu ostatnich lat znacznie wypiękniały. Nawet te betonowe. Tu czas jakby się zatrzymał.
U Demki wszyscy są już zadomowieni. Tylko dzieci - Lida i Roman zerkają na nas zza framugi. Ale bardzo niedługo. Już po chwili siadają razem z nami, a Lida bardzo wdzięcznie pozuje do fotografii.
Obrazek
Demko ze swoją żoną Ulianą znikają na jakiś czas w kuchni, skąd dobiegają tylko odgłosy i zapachy przyrządzanego posiłku. Nie ukrywam - głodny byłem, bo prawdziwy obiad jadłem chyba jakieś... 10 dni temu? Nic więc dziwnego, że kurczak w potrawce, ziemniaki i przepyszne surówki znikają w tempie astronomicznym. Namówiony przez nas Demko daje jeszcze krótki występ gitarowy.
Obrazek
Czas płynie nam miło, a pełne żołądki wysyłają do mózgów sygnał: "jesteś śpiący/a". Nic z tego jednak. Nie zalegniemy tu przecież gospodarzom, bo nie będą nas w stanie wyrzucić, a pora robi się odpowiednia do wyjścia. Robimy jeszcze pożegnalną sesję zdjęciową. Zbiorową fotkę robimy hurtowo jednocześnie dla trzech aparatów ustawionych na funkcję samowyzwalacza.
Obrazek
Po 21-szej żegnamy się z przesympatycznymi gospodarzami i wychodzimy. Demko odprowadza nas kawałek - w bezpieczniejsze rejony - jak twierdzi. Po drodze robimy jeszcze przystanki na ostatnie zakupy. Głównie zakupione zostają suszone kalmary, anchois i wszelkiej maści sosy, keczupy i musztardy w torebkach. Gdy stoimy przed tamtejszym supermarketem przed wejście zajeżdża czarny SUV z którego wysiada łysy i gustownie ołańcuszony osiłek w wieku średnim. Ostentacyjnie zostawia otwarte wszystkie możliwe drzwi, a z wnętrza samochodu rzęzi - to jedyne słuszne określenie - na cały regulator radziecka muzyka wojskowa z czasów wojny ojczyźnianej. Okazuje się, że buraki rosną na każdej ziemi...
Lekko obładowani meldujemy się na dworcu. Odbieramy bagaż i lokujemy się w holu dworcowym. Mam sporo czasu na obserwację otoczenia. Panuje tu półmrok, bo na oko pali się co piąta ze świetlówek, zamontowanych w udającej kryształową, ogromnej wiszącej lampie. Tym większe moje zdziwienie wzbudza mężczyzna przechadzający się to tu, to tam w ciemnych przeciwsłonecznych okularach. Na niewidomego zdecydowanie nie wygląda. Chwilę poddaję go delikatnej inwigilacji, ot takie niegroźne zboczenie zawodowe, ale wydaje się nieszkodliwy. Ogólnie dworzec, jak na każdej chyba długości i szerokości geograficznej, przyciąga do siebie różnej maści indywidua. Włóczędzy, bezdomni, żebracy różnej płci i wieku. Są i normalni (na pierwszy rzut oka) pasażerowie, wysypujący się z ostatnich przyjeżdżających tego dnia pociągów. Po dworcu krążą też milicjanci i kolejarze, w mundurach bardziej lub mniej porozpinanych. W jednym rozpoznaję dyżurnego ruchu, a może i kto wie - naczelnika stacji. Przed budynkiem dworca dostrzegam samochody, których kształtów nie rozpoznaję wśród żadnych znanych mi marek. Okazują się to przeważnie nowe modele Łady wyprodukowane wspólnie z General Motors. Gdzie indziej nie do zobaczenia.
Nasz pociąg stoi na peronie już od dawna ale na głucho zamknięty. Jest dobrze po północy, gdy w końcu możemy wejść do wagonu. Podobnie jak poprzednio jedziemy wagonem płackartnym . Tym razem jednak jesteśmy rozrzuceni po całym wagonie. Pociąg jedzie do Moskwy. Będzie na miejscu w 24 godziny po tym, jak wysadzi nas we Lwowie. Stąd pewnie dolne miejsca przydzielane są pasażerom jadącym dalej lub na dłuższe odcinki. A może i nie, bo jakakolwiek logika w działaniach tutejszych instytucji nie jest tu na porządku dziennym. W każdym razie wszyscy mamy miejsca na pierwszych piętrach (w ukraińskim rozumieniu na drugich) w różnych częściach wagonu. Mnie i Ryśkowi trafia się pierwszy przedział. Czasu na sen nie ma zbyt wiele, bo we Lwowie będziemy po 4-tej. W dodatku miejsca do spania przewidziane są dla osób o raczej nikczemnym wzroście. Trudno mi mówić o wygodzie. Plusem jest to, że mam dostęp do okna i mogę regulować sobie dopływ świeżego powietrza. To chyba istotniejsze niż wyprostowane nogi. Tuż po 4-tej budzi mnie prowadnica. Idzie dalej w głąb wagonu. Z sobie tylko znanego powodu po dojściu do końca wagonu zamyka jedyny dostępny kibelek pomimo, że do Lwowa mamy jeszcze kilkanaście minut jazdy. Cóż, pozostanie mi poczekać i pozostawić swój produkt przemiany materii "made by nerki" na skwerku przy lwowskim dworcu. Okazuje się, że również ze znanych tylko sobie powodów prowadnica nie obudziła wszystkich z naszej grupy. Szczęśliwie wracając z nieczynnego kibelka naprawiam jej błąd. Dworzec we Lwowie o świcie jest taki sam, jak chyba wszystkie inne dworce o świcie. Nieruchawy, półprzytomny, niedomyty i z lekka śmierdzący. Oczywiście niemal natychmiast mamy możliwość skorzystania z taksówki na samą granicę. Jak nietrudno się domyślić nie korzystamy z tej wyjątkowej i zapewne wielce korzystnej oferty. Zaraz też przyplątuje się jakiś pijaczek liczący na wsparcie. Jednak udajemy, że bariera językowa spotęgowana wpływem alkoholu nie pozwala nam na wzajemny kontakt i ignorujemy go. Pierwsza marszrutka do Szegini, czyli mówiąc w uproszczeniu na granicę, odjeżdża o 5:30, o czym informuje nas mówiąca po rosyjsku z silnym polskim akcentem (a może po polsku z akcentem rosyjskim?) starsza kobieta, która wysiadła z tego samego co my pociągu. Już siedząc w marszrutce słyszę inną kobietę, zdecydowanie młodszą, czytającą swojemu dziecku polską bajkę. Jej polski z charakterystycznym lwowskim akcentem brzmi po prostu pięknie. Muszę przyznać, że brzmienie języka ukraińskiego zdecydowanie mniej mi się podoba niż rosyjskiego. Rosyjski jest miękki i śpiewny, ukraiński nieco bardziej twardy i szczekający. No, a ten lwowski akcent w polskiej mowie - poezja!
Marszrutka oddalając się od Lwowa staje się coraz bardziej wyładowana pasażerami. W końcu to pierwsza marszrutka tego dnia. A wiadomo - kto będzie pierwszy na granicy ten ma większą szansę na sprzedanie po polskiej stronie dozwolonej jednej butelki alkoholu i dwóch paczek papierosów. W końcu marszrutka jest tak wyładowana, że kierowca musi odmawiać potencjalnym pasażerom. Aby uniknąć odmawiania znajomym - w końcu jeździ tędy codziennie - zmienia trasę i jedzie jakimiś bocznymi drogami. Do granicy dojeżdżamy tuż po siódmej.
Obrazek
Ukrainę opuszczamy bez problemów. Lekkie schody zaczynają się przy wejściu do Polski. Oczywiście do odprawy jest jedna kolejka, niezależnie czy jesteś z Unii czy nie, swoje odstać musisz czego skrupulatnie pilnują kłębiący się Ukraińcy. Z wielkim niesmakiem konstatuję, że w kolejce do odprawy celnej zachowują się dokładnie jak my w najgorszych kartkowych czasach w kolejce do masarni. Na naszych oczach dochodzi do sporej przepychanki. Obserwujący tę sytuację polscy pogranicznicy zdają się mieć tę sytuacje głęboko w... poważaniu. Jeden z nich okazuje się nawet strasznie (w dosłownym tego słowa znaczeniu) dowcipny. Sprawdzając paszport stojącego w kolejce mocno starszego Ukraińca, żartuje głośno komentując jego rok urodzenia słowami: "panie, pan to już dawno żyć nie powinien". Jak widać mundur i orzełek na czapce nie wszystkich zobowiązują. Panie plutonowy - serdeczne pozdrowienia od innego mundurowego. Już ex - na szczęście chyba, bo inaczej spaliłbym się ze wstydu. A tak, jest mi po prostu strasznie głupio. Przypominają mi się czasy nie tak przecież odległe, gdy narzekaliśmy na traktowanie przez niemieckich grenzschutzów, czy urzędników zollamtu. Tyle, że oni byli po prostu nieprzyjemnymi służbistami. To, w jaki sposób przybyszów ze wschodu traktują nasi funkcjonariusze, to wyższość ocierająca się o chamstwo. Okazuje się, że przesunięcie granic Unii o tych kilkaset kilometrów bardzo podniosło ich poczucie własnej wartości.
Z kolejki do odprawy wyławia nas polski celnik, dzięki czemu unikamy oczekiwania na poranną zmianę obsady przejścia (DZIĘ-KU-JE-MY!). Stanowimy nieliczną ale bardzo odmiennie wyglądającą grupkę wśród granicznych mrówek, stąd wiadomo, że odprawienie nas przebiegnie sprawnie, szybko i bezboleśnie dla obydwu stron. Tak też się dzieje i już kilka minut po siódmej jesteśmy w Polsce. Po siódmej? Jak to po siódmej? Przecież po siódmej byliśmy jeszcze na Ukrainie. No tak, ale przecież zyskaliśmy godzinę, o którą cofnęliśmy z powrotem zegarki na polski czas. Kilkadziesiąt metrów za płotem przejścia granicznego rozkwita handel. Dopiero rozkwita, bo pora jest jeszcze wczesna. Mrówkom chodzi o to, by jak najszybciej sprzedać towar i wrócić do siebie po kolejną partię. Butelka, dwie paczki... I tak w koło.
My czekamy na busa do Przemyśla. W końcu przyjeżdża, pewnie to też pierwszy bus dzisiaj, więc jest mocno zatłoczony. Na szczęście to tylko kilkanaście minut - damy radę. W Przemyślu nasze drogi się rozchodzą. Rysiek jest już u siebie. Trochę mu żal, że nie chcemy u niego zostać do następnego dnia. Od 30 godzin na nogach jesteśmy już jednak mocno zmęczeni i chcemy jak najsprawniej dostać się do domu. Romek z Izą zamierzają jechać do Krakowa autostopem, a stamtąd Romek pojedzie pociągiem do Warszawy. Buba z Jankiem, Marta i ja wybieramy pociąg. Zanim do niego wsiądziemy idziemy z Martą na małe śniadaniowe zakupy. Wpadamy też do kiosku, gdzie w koszyku z przecenionymi mapami udaje mi się znaleźć tę obejmującą rejon, w którym właśnie byliśmy. Nasz pociąg na szczęście nie jest zatłoczony i z tradycyjnym lekkim poślizgiem czasowym około 13-tej mamy międzylądowanie w Krakowie. Marta opuszcza nas w Płaszowie, ja jadę na Główny. Bubę i Janka czeka jeszcze około 5-ciu godzin jazdy do Oławy. Kończę podróż tym samym autobusem linii 501, zastanawiając się po drodze czy śmierdzę bardziej niż bezdomny, którego dostrzegam w przeciwległym końcu pojazdu.
.

* * *

EPILOG


W domu przywitał mnie zaspany (jak zwykle) pies i kartka przypięta do lodówki o treści: "Łukaszku kochany dobrze, że już jesteś w domku : ) Obiad w lodówce - krupnik, ziemniaki, kotlet. Do zobaczenia wieczorem, Basia"
Dobrze jest wrócić do domu...


* * *

Na prezentację kompletu moich zdjęć z wyjazdu w pełnej rozdzielczości, mogących stanowić doskonałe uzupełnienie relacji zapraszam na stronę:
http://picasaweb.google.com/116968783768478797319


I jeszcze tradycyjna informacja dla uczestników wyprawy, którzy przecież też mogą tu zaglądnąć :mrgreen:
Niniejsza relacja stanowi całkowicie nieobiektywny i wybitnie osobisty opis wyprawy w Dolinę Białego Czeremoszu oraz przyległości. Jeżeli kogokolwiek przy jakiejkolwiek okazji pominąłem, uraziłem, wykorzystałem bez wiedzy (wizerunek rzecz jasna :mrgreen: ) lub wręcz przeciwnie - przepraszam. I nie obiecuję poprawy.

Łukasz - z lekka górsko niedochodzony uczestnik imprezy ;-)
Pozdrawiam, Lucass
Obrazek
Zapraszam na http://www.wedrowki.com
Avatar użytkownika
Lucass
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
 
Posty: 10332
Dołączył(a): środa, 28 czerwca 2006, 23:00
Lokalizacja: Kraków, zasadniczo...

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez ep08 niedziela, 4 lipca 2010, 15:42

Jednym slowem - Ekstra :!: :!:

Jednak to prawda, że tam są fajne tereny...

Pozdrawiam
Peugeot Partner Tepee Outdoor 2016, 1.6 Blue HDi, 120KM

1.5 dCi Helios '07........od małego mój.........niestety... SPRZEDANY 11.03.2011 !!

Szczeniak 3, 2011, 1.5 dCi FAP - sprzedany 09.2012
Avatar użytkownika
ep08
Kangoogaduła
Kangoogaduła
 
Posty: 367
Dołączył(a): piątek, 3 kwietnia 2009, 00:40
Lokalizacja: Opolskie / D / generalnie po Europie sie szwendam.

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez gre81 niedziela, 4 lipca 2010, 16:22

Pozwólcie że wypowiem się troszkę o tej wyprawie, po pierwsze lucass jestem zły... z oczywistych względów od zeszłego roku takie wypady w moim przypadku raczej nie wchodzą już w gre a ty jak na złość pokazałeś nam jak wyglądać może taka wyprawa i jak może być na niej fajnie. Okolice choć często wydają się zapomniane przez wszystkich są poprostu piękne ja uwielbiam takie klimaciki. Swego czasu, ładnych parę lat temu tak wyglądały nasze Bieszczady, walące sie drewniane lepianki i drogi przypominające często trasę rajdu przeprawowego. Ale to już było i nawet tam dotarła juz komercja- wiele się zmieniło, a tutaj taki rarytasik :lol: Czasami (dla odważnych) można skoczyć gdzieś na fajny wyjazd i wcale nie musi byc to kierunek ku "słońcu" wykupiony w biurze podróży. Mamy na to własnie dowód. I Jeszcze jedno lucass -ie, te twoje foto relacje przyprawiają mnie trochę o strach, chyba moje wypracowanie na maturze nie było tak rozpisane jak u ciebie relacja, powiedz mi tylko czy sypiasz czasami ;)
Kangoo 1.5 dCi 80KM 2003, biały. już go nie ma
Kangoo 1.5DCI 105KM(teraz 125 kucyków) 2009, żółty jak słońce.
Moje miasto Łódź.
Avatar użytkownika
gre81
Kangoomistrz 2010
Kangoomistrz 2010
 
Posty: 357
Dołączył(a): piątek, 19 grudnia 2008, 11:43
Lokalizacja: Łódź

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez ep08 niedziela, 4 lipca 2010, 16:41

gre81 napisał(a):Okolice choć często wydają się zapomniane przez wszystkich są poprostu piękne ja uwielbiam takie klimaciki.

gre81 napisał(a):Swego czasu, ładnych parę lat temu tak wyglądały nasze Bieszczady, walące sie drewniane lepianki i drogi przypominające często trasę rajdu przeprawowego.

gre81 napisał(a):Ale to już było i nawet tam dotarła juz komercja-


Niestety Bieszczady tak jak Mazury już się troche skomercializowały...

Jeszcze Suwalszczyzna (jak najbliżej granicy litewskiej) się jako-tako trzyma w miarę dziewicza.

Ale jak chcesz fajne klimaty to polecam zakola Bugu na granicy mazowieckiego, podlaskiego i lubelskiego o krok od Białorusi, może nie całkiem dzikie, ale na pewno nie będziesz żałował, a i ceny śmieszne.

Pozdrawiam
Peugeot Partner Tepee Outdoor 2016, 1.6 Blue HDi, 120KM

1.5 dCi Helios '07........od małego mój.........niestety... SPRZEDANY 11.03.2011 !!

Szczeniak 3, 2011, 1.5 dCi FAP - sprzedany 09.2012
Avatar użytkownika
ep08
Kangoogaduła
Kangoogaduła
 
Posty: 367
Dołączył(a): piątek, 3 kwietnia 2009, 00:40
Lokalizacja: Opolskie / D / generalnie po Europie sie szwendam.

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez Lucass niedziela, 4 lipca 2010, 18:16

gre81 napisał(a):z oczywistych względów od zeszłego roku takie wypady w moim przypadku raczej nie wchodzą już w gre
Więcej wiary! Dasz radę. Mnie kilka lat temu już mało co wydawało się możliwe - i proszę :mrgreen:

BTW za dwa dni wybieramy się kontynuować GSB :mrgreen:
Pozdrawiam, Lucass
Obrazek
Zapraszam na http://www.wedrowki.com
Avatar użytkownika
Lucass
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
Kangoomistrz 2012, ale w dalszym ciągu Zdiagnozowany Kangooholik Podróżny
 
Posty: 10332
Dołączył(a): środa, 28 czerwca 2006, 23:00
Lokalizacja: Kraków, zasadniczo...

Re: Weź Kangura na wakacje - 2010 edition

Postprzez Wiz poniedziałek, 5 lipca 2010, 08:57

Lucassie ja mam tylko jedno pytanie: czy Ty wszystkie te zdjecia zrobiles swoim nieodlacznym shakerem marki Minolta :?:
ANTYKLUBOWICZ
STOPER DROGOWY :D
smoke tires not drugs
Aktualnie czerwone Clio 3 ph 1, choć wole żony niebieskie Clio 4 GT :)


Avatar użytkownika
Wiz
Użytkownik zbananowany
 
Posty: 1967
Dołączył(a): sobota, 26 marca 2005, 00:00
Lokalizacja: Moim domem praca, dom hotelem :(

Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do Pomysły

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 3 gości